Idę w zasadzie sama nie wiem dokąd. Po prostu, ruszam łapami i rozglądam się. Nucę jakąś melodię, mówię "Dzień dobry!" każdemu napotkanemu drzewu, krzakowi... Jak zwykle mam ze sobą torbę z Księgą.
- Księgo? Czemu ja jestem sama?
Oczywiście, odpowiedzi brak. Wzdycham ciężko i idę dalej, kręcąc głową. Po chwili jednak rezygnuję ze spaceru. Uśmiecham się sama do siebie, lekko skrzywiona i rzucam się pędem.
Łapy biją rytmicznie w trawę, w uszach szumi mi wiatr. Słońce grzeje w grzbiet od tyłu - dopiero świta. A ja biegnę, jak co dzień od paru miesięcy. W zasadzie nie wiem dokąd. Kluczę między drzewami, niektóre mijam idealnie, inne muskam futrem, a o jeszcze inne haczę torbą czy uszami. Czuję napływające gorąco w środku. A to znak, że Wodospad jest blisko.
Ale tym razem, ku mojemu zdziwieniu w zasadzie, to nie Wodospad Wschodni, lecz Zachodni. Nie przychodzę tu tak często, jak do tego drugiego. Jakoś... Tak wyszło. Zwalniam więc, kiedy ukazują mi się fioletowe drzewa. Ale nadal biegnę, tylko wolniej. Potem docieram do wodospadu. Las w połowie jego wysokości, więc wspinam się wyżej, nucąc dalej żywiołową melodię.
- Księgo, a co by było, gdyby się okazało, że wcale nie jestem tu sama? Wiesz, teoretycznie, to dlaczego niby nie mogłaby żyć... Jakaś inna księga? Wiesz, twoja siostra? Nie? Hym...
Wchodzę dalej. Skaczę z półki na półkę. W połowie drogi się zatrzymuję. Drzewo sie wywaliło!
Po kilkunastu minutach pchania go łbem, łapami, grzbietem, uderzania łapami, warczenia, piszczenia i wszystkiego naraz siadam ciężko z grymasem na pysku.
- Dlaczego ono się nie chce przesunąć?!
Wyjmuję Księgę i kładę się na owym drzewie.
- Jak nie mogę przesunąć, to przynajmniej taki pożytek z niego będzie - fuczę.
Po kilku godzinach czytania o nowych rzeczach - jak sobie poradzić z takimi przeszkodami - mam dość. Ponieważ pogoda zaczyna się psuć, wracam powoli do Drzewka. Schowam tam Księgę, żeby nie zmokła i gdzieś jeszcze pójdę. W końcu jest południe, nie ma co marnować dnia, poza tym, kto by się tam chował podczas deszczu?! Dla mnie to jest wspaniałe! Uwielbiam go!
W końcu deszcz zaczyna padać, porządnie lać, a ja wędruję wesoło po lesie w najlepszym humorze, co jakiś czas otwierając pysk.
- Deszczyk, deszcz... Kap, kap, kapu... Hymhymyhymyhymhhymmmm... O, a to co? Zmokła trawa? - mruczę pod nosem, zauważając coś czarnego i namokłego od wody.
Trącam to, a ono się rusza!!!
Zaraz, trawa się r u s z a ?!
- Hej, trawo! Mokro, co nie? - pytam i siadam obok. Otwieram pysk i unoszę łeb, żeby naleciało mi do gardła. Zimna woda spływa po bokach, zalewa mi oczy, które po chwili zamykam.
- Mokro, bo deszcz pada - mruczy coś koło mnie.
- No, tak! Oczywiście, że deszcz pada, wiem o tym, traw... Zaraz, zaraz! Trawy nie mówią! Księgo... O cholercia, zapomniałam!
Przyjmuję postawę przygotowaną do biegu, ale zarazem pochylam się w stronę "trawy". Niucham, znów trącam ją łapą.
- No czego mnie tykasz? - pyta.
- No bo... O jasne pioruny! - krzyczę.
Moim oczom ukazuje się bowiem para zielonych oczu, jaśniejszych niż moje ale równie dużych. Unoszę łeb w zaskoczeniu, wciskam go w ciało, a zielone oczy robią to samo... Zaraaaaaaaaaaaaz! To wcale nie są oczy trawy... To w ogóle nie jest trawa... Ani same oczy...
To jest WILK, PRAWDZIWY WILK Z KRWI I KOŚCI!
Wydaje się tak samo zdziwiony moim widokiem jak ja jego. Zbliżam nos w jego stronę, a on się odsuwa. Kicham, kiedy jego futro włazi mi do nosa, odskakując śmiesznie kawałeczek do tyłu.
- Ech, głupie kichanie! - Drapię się po pysku, zapominając na chwilę o wilku na przeciwko mnie.
<Kitsune?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz